Jeśli chodzi o malowanie na skórze - ja nie robiłam obrazów ze skóry takich jak pejzaże czy martwa natura. Ale czasem zdarzało mi się robić kwiaty. Malowałam je akrylami. Pamiętam, że bardzo źle było widać farbę na czarnej czy brązowej licowej skórze, dlatego zawsze jako podkład stosowałam biały akryl ( ale nie tak na głucho - jedynie tyle, by uwidocznił się potem właściwy kolor ).
Głównie wykonywałam prace o tematyce sakralnej a te jedynie odrobinę traktowałam złotym akrylem. Były modelowane na wcześniej przygotowanej płaskorzeźbie, najpierw dla izolacji kładłam suchą gazetę ( wielokrotnie zgniecioną dla zmiękczenia ) a później na to kilka warstw gazety obficie smarowanej wikolem. Każdą taką warstwę odpowiednio ukladałam i modelowałam. Taki podkład z masy papierowej delikatnie zdejmowałam z plaskorzeźby i wieszałam na kaloryferze ( płaski panel ) przypinając spinaczami do bielizny. Jak wyschło było twarde. Ukladałam znow na płaskorzeźbie i szlifowałam nierowności. Smarowałam obficie wikolem i kładłam na to skórę. Najlepsza była cienka, bydlęca, dobrze wyprawiona. Sztywna i nierozciągliwa się nie nadawała (np. świńska albo sztuczna ). Modelowałam już ostatecznie. I znów wieszałam do wyschnięcia. Pózniej obcinałam wielkimi nożycami lub sekatorem nadmiary papieru ( ciężka robota bo twarde ) i po obrysie przyklejałam sztyftem klejącym ( na gorąco ) do płyty pilsniowej twardej. A pozostałą skórę przyklejałam na wikol jednoczesnie modelując tło. Potem nozyczkami obcinałam skorę wystającą poza płytę pilsniową i oprawiałam w drewniane ramy. Tak robiłam ja - jak inni tego nie wiem. Na eksport wykonywałam głownie prace z juchtu ( jasna bydleca, gruba skóra taka jak na torby myśliwskie, w garbarni nieco ścieniona dla moich potrzeb ), były to akty i konie. Najpierw - tak jak poprzednio - musiala powstać płaskorzeźba, którą mozna było później wielokrotnie wykorzystywać. Zanim zaczęłam formować skórę, musiałam zaplanować jak będzie wyglądał końcowy efekt. Tu już ram nie było tylko nieregularny obrys, jakieś dziury itd. Skórę barwiłam poprzez zanurzenie w bejcy spirytusowej. A prace bywały baaardzo duże, więc musiałam to robić w takim plastikowym "korycie" do którego wlewałam około 3 litrów bejcy. Wyciągałam taką namoczoną skórę z bejcy, układałam na płycie i jeszcze dla lepszego efektu wprowadzałam wałkiem inne odcienie bejcy w niektórych miejscach. Potem tą mokrą skórę układałam na płaskorzeźbie i formowałam. Jak już kształt był nadany musiało tak leżeć do następnego dnia aż podeschło - skóra zaczynała być twarda. Mogłam wtedy zdjąć z płaskorzeźby i dosuszyć na kaloryferze. Taką wyschniętą pracę - już prawie gotową wykańczałam bezbarwnym akrylem ( natrysk ) albo politurą ( natrysk w ciepłym strumieniu powietrza ). Nie muszę dodawać, że wszystko trzeba było wykonywać w rękawiczkach a i tak wyglądałam jak idź i nie wracaj. Opary z bejcy też fajne nie były...
Ale efekty były przednie ! W podobny sposób robiłam zegary ze skóry ( takie nieregularne ). No, ale się rozpisałam... Ale czy pomogłam to nie wiem... Aaaaa, kwiatki do skóry takiej cienkiej licowej dobrze szły na super glue.